Skąd się wziął Hot Rod?
Hot Rody przeżywają kolejną młodość. Coraz częściej o nich słyszymy w mainstreamowych mediach. Dla jednych to każdy zmodyfikowany amerykański samochód. Dla innych to określenie o znacznie bardziej hermetycznym znaczeniu. Bez względu na to, jaką obecnie przyjmiemy definicję, warto cofnąć się do początków zjawiska. No bo skąd właściwie wzięły się Hot Rody?
Wszystko zaczęło się pod koniec lat dwudziestych w Ameryce podnoszącej się z kolan po potężnym ciosie zadanym przez kryzys gospodarczy. Po okresie, w którym Ford T zmotoryzował amerykanów, w głowach wielu młodych ludzi rodziły się marzenia o własnym samochodzie sportowym.
W tym czasie w USA i w Europie ścigano się już dość często. Taka to już kolej rzeczy, że kiedy zaprzęgnięto automobil do codziennej pracy, pojawiły się marzenia o szybkości i niebezpieczeństwie. Rzecz w tym, że wyścigi były zarezerwowane dla najbogatszych.
I tutaj wchodzą do gry kreatywni, bezkompromisowi w osiąganiu swoich celów ludzie, którzy własną pracą zastąpili stosiki dolarów i pod domami zaczęli budować uliczne wyścigówki z tego, co znaleźli w podrzędnych komisach i na złomie. Auto musiało być tanie i łatwo dostępne i takim właśnie wozem był już wówczas Ford T a z czasem także model A.
W początkowym okresie w przypadku modelu T wymiana silnika nie była jeszcze standardem. Modyfikowano osprzęt oryginalnej czterocylindrowej jednostki, usuwano błotniki i inne zbędne części. W tym często przednią szybę w przypadku nadwozi otwartych. Wóz zyskiwał wtedy sylwetkę pocisku. Duże i wąskie koła stopniowo zamieniano na mniejsze i szersze. W zależności od dostępności elementów z coraz nowocześniejszych konstrukcji.
Auta te były bardzo proste i tanie. Modyfikacje polegały głównie na odleżeniu auta i oczywiście poprawienie możliwości silnika. Duże koła z tyłu i małe z przodu miały pomóc w osiągnięciu lepszego przełożenia bez zmian w obrębie skrzyni biegów czy dyferencjału. Takie domowej roboty ścigacze często dawały radę w konfrontacji z drogimi wozami bogatych, napuszonych kolesi. I o to właśnie chodziło. „Gow Job’y” czy „Soup Up’y” jak były te „składaki” nazywane, stały się wyznacznikiem pewnego stylu życia i początkiem pięknej historii Rock N Rolla i Hot Rodów. Symboli buntu amerykańskiej młodzieży lat 50’.
W latach 40’ nastąpiły narodziny Hot Rodów. Ich „ojczyzną” jest Kalifornia, będąca jednocześnie dobrą bazą wypadową w rejony słonych jezior, gdzie aż po dziś dzień kolejni śmiałkowie sprawdzają, jak szybko są w stanie pojechać ich samochody i motocykle. Taka lokalizacja i istniejące już wówczas wyścigowe tradycje nie były bez znaczenia dla dorastających tam pokoleń amerykanów. Na wielu z nich odcisnęły piętno na całe życie.
Wśród nich znajdowało się wielu młodych chłopaków wracających z wojennych frontów. Ich doświadczenia przy serwisie bombowców, myśliwców i innych wojskowych maszyn oraz panująca wówczas moda na ich przyozdabianie, jak wszelkie „fartowne” symbole szybko wrosły się w Hot Rodding.
W początkowym okresie na warsztat młodych ścigantów brane były Fordy T oraz Fordy A i to te drugie stały się ikoną epoki, w latach 40’ były to już dość leciwe auta, szczególnie te z pierwszego okresu produkcji. Były więc bardzo tanie, dając zarazem ogromne możliwości przeróbek, a co za tym idzie, można było z tych wozów wykrzesać niezłe osiągi.
Największą popularnością cieszyły się wersje otwarte czyli, roadstery. Usuwano z nich błotniki, zderzaki, ramkę przedniej szyby. We wnętrzu nie rzadko pozostawał tylko jeden fotel. Zmieniano koła, obniżano zawieszenie, coraz większą popularność z czasem zdobywał zabieg zwany „kanałowaniem”, polegający na tym by wpuścić ramę w nadwozie, dzięki czemu bez przesadnych manipulacji przy zawieszeniu można było zbliżyć nadwozie do ziemi. Nie robiono tego wszystkiego dla szpanu, obniżony środek ciężkości dawał lepszą stabilność przy dużych prędkościach. Niższa sywletka dobrze wpływała na aerodynamikę. Bo wbrew pozorom oporowi powietrza poświęcano sporo uwagi.
Ówcześni majsterkowicze pracujący w przydomowych garażach bez matematycznych wyliczeń i tuneli aerodynamicznych świetnie ogarniali co trzeba zrobić, by ich wozy lepiej cięły powietrze i jechały szybciej. Do listy takich sztuczek trzeba dodać montowanie na tylnej osi większych kół niż na przedzie. Dzięki temu zyskiwano dwie rzeczy. Lepsze przełożenie do osiągania wysokich prędkości i pochylone do przodu nadwozie co poprawiało jego zachowanie podczas wyścigu na prostej. W autach z nadwoziem otwartym obniżano też dachy właśnie po to, by zmniejszyć opór powietrza.
Nie wielu ludzi było stać na to, by mieć dwa auta, stąd też Hot Rody były budowane tak, by dało się nimi jeździć na co dzień. Był to kompromis użytych przy budowie rozwiązań, chociaż można odnieść wrażenie, że górą zawsze było przystosowanie do wyścigów. Wygląd nie był najważniejszy. Sporo aut jeździło z widoczną korozją. Kalifornia jest ciepłym stanem, stąd też blachy były raczej pokryte rdzawym nalotem, niż dziurami w newralgicznych punktach.
Inne auta w ochronie przed korozją i aby jakoś to wyglądało, malowane były jedynie farbą podkładową. Najłatwiej dostępna była ta czarna, rzadziej używano szarej czy czerwonej. Dla tych, którzy nie orientują się w pracach blacharskich, dodam, że farby podkładowe zawsze są matowe. I tak narodził się kult czarnego matu.
Takie szybkie, głośne, domowej roboty wyścigówki zaczęły podbijać ulice miast. Wyścigi spod świateł stały się nowym ulubionym sportem kalifornijskich dzieciaków. Zarówno tych siedemnastoletnich i jak znacznie starszych. Miejscami spotkań takiej młodzieży były rosnące jak grzyby po deszczu Driver Inn’y, czyli przydrożne kolorowe knajpki gdzie można było podjechać swoim autem i poczekać na dziewczynę na wrotkach, która dostarczała zamówionego hamburgera i colę wprost do samochodu.
Tutaj dochodzimy do momentu przełomowego. Mamy młodych ludzi, którzy ścigają się po mieście, powodują czasem wypadki i co pewne, skupiają na sobie uwagę całego otoczenia. Od młodych dziewcząt po stróżów prawa, a nawet władze stanowe. Zaczyna się akcja propagandowa zachęcająca do przeniesienia się na wyschnięte słone jeziora lub na świeżo powstające „drag strip’y” gdzie w legalnych i bezpiecznych warunkach można się ścigać. Do tego ktoś mierzy średnie prędkości, czasy na 1/4 mili.
Ponadto pojawiają się konkursy i wystawy. Można zdobywać respekt i uznanie na ulicy, ale też puchary i czeki za styl lub prędkość. Rośnie więc podział między maniakami stylu i prędkości. Nikt nikomu nie broni połączyć jednego z drugim, jednak nieuniknionym staje się stopniowe wydzielanie osobnych plemion w ramach Hot Rodowego światka.
I tak powoli Hot Rody przestają szaleć na ulicach, ale z nich nie znikają. Coraz więcej osób buduje takie auta aby móc nimi poszpanować. Rodzą się powoli Street Rody. Powstaje też podział w środowisku na tych „prawdziwych” Hot Rodderów mających na celu ściganie oraz Street Rodderów od polerowania lakieru i chromów.
Warto jeszcze wspomnieć, że początkowo wozy zardzewiałe czy malowane podkładem nazywano pogardliwie szczurami. Ówcześnie właściciele takich aut nie lubili tego określenia, dzisiaj jest ono pełnoprawną nazwą Hot Rodowego odłamu, tzw. Rat Rodów. Właściwie pojęcie szczura w motoryzacji odbiegło już daleko od Hot Rodów.
Hot Rody i ich więksi bracia Kustomy to kawał amerykańskiej kultury samochodowej. Chociaż właściwym byłoby powiedzieć, że kultury samochodowej w ogóle. To tutaj na dobre motoryzacja spopularyzowała się nie tylko jako środek transportu, ale także zabawka. Samochód stał się tym, czym chciał jego właściciel. Personalizacja przestała być tylko dla bogatych.
Z czasem wyrosła z tego oddzielna subkultura Kustom Kulture, mieszając ze sobą samochody, motocykle, tatuaże i szeroko pojętą Lowbrow art. Same Hot Rody przez kolejne dekady wchodziły i wychodziły z mainstreamu. Jednak zawsze pozostawały przede wszystkim symbolem buntu i niepokornego rock&rolla.
MSK
Tekst zaistniał na www.kustomhead.pl dzięki uprzejmości Michała Kisielewskiego. Po więcej Hot Rodowych i Customowych historii wpadajcie na Rdza i Płomienie. www.rdzaiplomienie.pl